Ostatnio miałem długą przerwę w pisaniu. Co nie znaczy, że kawa nie była regularnie pita. Zrobił się niezły zator więc zaczynamy.
Etiopia Djimmah
Poranek pierwszy:
Etiopia Djimmah zaskoczyła mnie swoją... nijakością. W porównaniu do poprzednich jest prosta jak kij od szczoty. Co prawda takiej lepszej, z naturalnym włosiem i lakierem, ale szczoty. Delikatna i zbalansowana, świeża i koniec.
Poranek drugi:
Mimo wszystko, jest dobra. Nie przenosi nas na jakiś odległy koniec doznań smakowych, ale równocześnie nie schodzi z poziomu, jaki został narzucony przez poprzedników.
Podsumowanie:
Nie będzie moją ulubioną na pewno. Taki przeciętniak.
Brazylia Santos
Poranek pierwszy:
Brazylia Santos to nagroda. Kiedyś miałem olbrzymią przyjemność odwiedzić piękny kraj, z którego pochodzi i najbardziej zapamiętałem siaty egzotycznych owoców kupowane za grosze na straganach. Dawały one wszystkim energię na cały dzień pływania na kitesurfingu, a przede wszystkim niebo w gębie.
I kubek tej kawy był dokładnie taki jak ten wyjazd, idealny. Przy parzeniu czuć aromat czekolady i świeżej słodyczy. W pierwszym łyku czuć smak kakao, średnią i bardzo charakterystyczną kwasowość, która płynie przechodzi w smak tropikalnych owoców. Słodkie mango i melon przełamany kwaśnym ananasem. Wszystko zamknięte jest delikatnym mlecznym posmakiem.
Poranek drugi:
Znowu podróż w czasie i przestrzeni. I tylko jeden mały szczegół, gdyby miała ona więcej kofeiny... ale nie można mieć wszystkiego.
Podsumowanie:
Mój faworyt i chyba najlepsze doznanie kawowe. Chciał bym, aby wszystkie kawy jakie w życiu jeszcze wypiję zaskakiwały mnie czymś takim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz