Dziesięć lat tamu kawa nie przechodziła mi przez gardło, zamiast tego wypijałem puszki Redbulla i innego słodzonego syfu. Potem też trudno było się przekonać do czarnego trunku, ze względu na ogólną niechęć do instant, pod co podciąga się kawa z jaką miałem wówczas styczność. Nie mogłem znieść smaku jakiegoś proszku zalanego wrzątkiem z dodatkiem mleka. Albo kawa z mułem... jak woda z piaskiem, który wchodzi między zęby. A takie przelane przez filtr smakowały jak barwiona woda.
Następnym doświadczeniem był ekspres ciśnieniowy typu "poproszę kawę". I tutaj powoli się odmieniało. Do kubka wlewała się kawka, dodawałem łyżeczkę miodu, dopełniałem mlekiem i wchodziło. Tak przez całe liceum, aż nie poszedłem na studia. A tam już pobudzenie było koniecznością. Znowu rozpuszczalna i muł. Nie mogłem. Zakupiłem kawiarkę i mieloną kawę Lavazza.
Na długi czas to wystarczyło, aż pewnego razu dostrzegłem różnicę między zaparzoną Lavazzą, a jakąś bardziej popularną kawą. Tak doszedłem do wniosku, że kawa może być jeszcze lepsza. Kasia sprawiła mi w prezencie młynek ręczny i zacząłem mielić ziarna na świeżo. Potem odstawiłem od kawy mleko i miód. Taki stan utrzymywał się przez ponad rok aż do świąt.
Pod ostatnią choinką znalazłem Hario woodneck drip pot. Po powrocie do Warszawy zaczęło się parzenie w nowym sprzęcie i szybko stwierdziłem, że najwyższy czas spróbować konkretnej, naprawdę świeżo palonej kawy. I zaczyna się grzebanie w internecie w poszukiwaniu palarni. Sklepów sporo, ale nazwy kaw, oprócz kojarzenia geograficznego, nic mi nie mówią, opisy też nie bardzo. Body? Kawa ma body? Jak tancerki? I w końcu z odsieczą przychodzi cafeborowka. Zestaw powitalny 10x100g arabiki, a na to jeszcze rabat. Pyszny start przygody z prawdziwą kawą, za niecałe 60zł. Więc wszedłem w temat, a dwa dni później doszła paczka, która teraz będzie przerabiana na kawusię i posty. Bo będę jako normales próbował się doszukać tych wszystkich smaków, które widnieją w wersetach pięknych opisów kaw z całego świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz